Aleksander
Godlewski
Nauczyciel
francuskiego
Wychowawca
3 B
Enfant
terrible krakowskiej romanistyki ⁂ porzućcie
wszelką nadzieję
wy którzy tu wchodzicie ⁂ Dziś
rano cały świat kupiłem ⁂
Sprzedam dom, w
którym nikt już nie mieszka ⁂ Paryż na wiosnę cudny jest, ja z opowiadań o tym
wiem ⁂ i wiosna przyniosła mi okropny śmiech
idioty.
Kraków ⁂ 11.05.1985.
Bon, bah... Voici,
moi mili, historia stara jak świat. Historia pewnego przeciętnego człowieka,
który rodzi się w jakimś mieście. Nawet nie jakimś, bo w Krakowie. Zero
dramatów. Ot, przeciętna polska rodzina. W niedzielę rosół, w poniedziałek
pomidorowa. Na wakacje nad morze, na ferie w góry.
Słowem:
nuda. Nic się nie dzieje. Jak w Śmierci w Wenecji, albo w pierwszych
filmach Jima Jarmuscha. Życie Olka jest tak nieciekawe, że nawet statystyczny
Kowalski nie chciałby się z nim zamienić miejscami. Tylko szkoła, dom, książki.
Zero dzikich imprez, zero koleżanek, nawet papierosów brak, co faktycznie mogłoby
odstraszyć nawet wspomnianego wcześniej reżysera.
Cała
ta pospolitość gromadzi się gdzieś, płynie w żyłach, odkłada w jego ciele i
musi w końcu doprowadzić do wielkiej rewolucji. Godnej tej francuskiej.
Aż
pewnego dnia przy standardowej, rodzinnej kolacji, koło siedemnastej, mama
oznajmia, że odchodzi. Ojciec nawet nie przestaje kroić swojego kawałka gęsi i
nie podnosi wzroku znad talerza. Tylko Olek zamiera. Bo nie rozumie, jak jego
rodzina podobna do tej z reklamy serka Almette,
nagle posypała się jak domek z kart.
Mama
odchodzi. Bo poznała jakiegoś francuza. A Olka weźmie ze sobą.
I
na nic płacz, że tu przyjaźnie, że chce zacząć liceum, iść na studia prawnicze.
Może to dlatego, że w telewizji nadawano wtedy jeszcze Ally McBeal. Tak
dziatwo, to były dokładnie te czasy. Nie będzie jednak Ally McBeal. Będzie
mikroskopijne mieszkanie w Paryżu, które kupuje dla jego matki niejaki Jean,
czy inny Donatien.
Aleksander
zaczyna naukę we Francji i szybko zdaje sobie sprawę, w jak idiotycznym
położeniu się znalazł. Nie pomagają błagalne telefony do ojca. Jeśli będzie
chciał, wróci do Polski na studia. Na prawo nie ma już szans.
Gdy
tylko przybywa do Krakowa, ma wrażenie, że będzie całował każdy skrawek
polskiego bruku, niebieskie tramwaje i obwarzanki, których nigdy nie lubił.
Kocha już nawet gołębie. I chce zapomnieć o wszystkim, co francuskie.
Tak...
No cóż. I właśnie dlatego idzie na romanistykę...
Do
Paryża wraca już rzadko. Z podróży przywozi sery, francuską literaturę, a potem
jeszcze jakąś Paryżankę, która też uważa, że nie ma nic piękniejszego, niż
przechadzać się o poranku Parkiem Krakowskim.
W
liceum zaczyna pracę zaraz po skończeniu studiów. Olek jest realistą. Wie, że
nigdy nie zostanie wielkim romanistą, choć zna język lepiej niż jego koledzy z
kierunku. Nie uśmiecha mu się jednak tłumaczenie do końca życia instrukcji
obsługi czajników. Zresztą naprawdę lubi dzieciaki. Rodzice nie są zbyt
zachwyceni. Uważają, że stać go na więcej, ale Aleksander po prostu zawsze
chciał iść do polskiego liceum. Więc teraz chodzi tam codziennie.
___________________________
dzień dobry, witamy z Olusiem, życzymy smacznego i nie gryziemy!
lubimy wątki i powiązania, wszystko lubimy, wybredni nie jesteśmy!
[ Uwielbiam francuski <3 Cześć i życzę dobrej zabawy. Świetna karta, postać i pierwsze zdjęcie. Aż chciałoby się dostać taki bukiet. Jeśli byłaby chęć na wątek z Karolkiem to zapraszam serdecznie, postaram się coś wymyślić :) ]
OdpowiedzUsuńKarol Krzeszowski
[ Podglądałam, przyznaję się bez bicia. A to zdjęcie u góry... zakochałam się, o! *_* ]
OdpowiedzUsuńGaja
[Karta istny majstersztyk i przy tym postać ciekawa. Witam, jak i również zapraszam do Emila, jeśli zaistnieje chęć napisania z nim wątku :)]
OdpowiedzUsuńEmil
[Cześć. Masz może jakiś pomysł na wątek z Kosmą?]
OdpowiedzUsuńAbram mógł przysiąc, że Oluś przed pierwszym kontaktem ze słońcem Izraela, ale już po wylądowaniu w Tel Awiwie, na pewno nie przypominał odcieniem skóry koszuli w kolorze fuksji, która to (koszula, nie fuksja) była jednym z poważniejszych błędów modowych popełnionych kiedykolwiek przez Grynsztajna. Tymczasem w ciągu dnia Godlewski zdołał upodobnić się do dorodnego buraka, pewnie w imię poradzenia sobie jakoś z tą trzydniową emigracją, co doprowadziło go do stanu człowieka poparzonego barszczem. Polskim barszczem. Zawsze to lepsze niż ciche popłakiwanie w kącie hotelowego lobby, najlepiej będąc jednocześnie owiniętym w polską flagę i dzierżąc w rozdygotanych dłoniach rozkwitłą cebulę.
OdpowiedzUsuń- Będzie miała do ciebie pretensje, że dałeś się skopać, więc jesteś cienki i nie umiesz się bronić nawet przed Gastonem, a co dopiero przed zmasowanym atakiem przeważających sił wroga? Jakoś ukryjesz te nieistniejące siniaki. Albo po prostu powiesz, że ten, który odebrał ci godność i prześcieradło już nie żyje. - Abram spojrzał pytająco na kroczącego obok buraczanego Olka. Plan był genialny, wystarczyło mu tylko już nigdy stanąć twarzą w twarz z Antoinette, Clementine, Marie, czy jak tam właścicielce Gastona było. Grynsztajn był ostatnią osobą, która by z tego powodu miałaby uronić choćby jedną łzę.
Godlewski miał rację - tu było gorzej niż w Paryżu. W sezonie byłoby jeszcze gorzej, ale że miasto zdążyło się już wyludnić z turystów, których chłodne noce i temperatura wody porównywalna ze szczytem możliwości Bałtyku skutecznie wygoniły z powrotem do domu, przejście jedną z głównych ulic nie było kolejną misją dla Toma Cruise’a. Ale nawet teraz Tel Awiw nie był Krakowem, co dyskwalifikowało go w oczach Abrama i zmuszało do wyglądania jak grumpy cat przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dokładniej - jak wymięty grumpy cat, bo nawet Grynsztajn nie potrafił powstrzymać gniecenia się tego przeklętego lnianego garnituru. Niektórzy sądzili, że latanie było najlepszą gejowską supermocą, jaką dało się wylosować z puli, ale on zdecydowanie wolałby kontrolę nad zagnieceniami na ubraniach. Moc świętego żelazka, czy coś.
- To może po prostu zapowiemy się u mame? - zaproponował, również zapalając papierosa. Abram nie potrafił spokojnie patrzeć, jak inni ludzie palą. Gdyby tak samo wyglądała sprawa z piciem, już dawno umarłby na marskość wątroby. - Dostaniesz tyle falafeli, że nie wstaniesz od stołu przez tydzień, a resztę mame zapakuje ci na wynos, żebyś przypadkiem nie zgłodniał przez najbliższą dekadę.
Mame zareagowała dokładnie tak, jak jej ukochany syneczek oczekiwał - entuzjastycznym zapewnieniem, że ugości i syneczka i Oleczka jak dobra żydowska gospodyni, zastawi stół jeszcze większą ilością wszelakich dobrodziejstw kuchni izraelskiej i przyniesie z piwnicy kilka kolejnych butelek koszernego wina. Kolejnych, bo jeden kurs został już wykonany przed przybyciem Leny, Arona zwanego Leszkiem, tej melepety Ariela i jeszcze paru innych członków wesołej rodzinki, która zjechała się na sekretne baja-bongo do maminego domu na przedmieściach Tel Awiwu. A może Lena mówiła mu o tym zjeździe i obowiązkowej wizycie u przeklętej przez wszelkie plugastwo tego świata teściowej…? Na pewno mówiła, ale Abram był pewnie zajęty tysiącem innych rzeczy, co przy całkowitym braku podzielności uwagi oznaczało, że oprócz niezarejestrowania informacji o planowanej wycieczce przy okazji cudem uniknął śmierci pod kołami tramwaju,cudem nie zapomniał, że tego dnia miał jeszcze poprowadzić jakieś zajęcia i cudem podczas powrotu do domu wysiadł tylko dwa przystanki za daleko, bo zaczytał się w jakiejś książce. I cudem przypomniał sobie, że jego rower został na Józefa. Wciąż podziwiał anielską cierpliwość swojej kuzynki, ale z drugiej strony - ona trenowała na Leszku.
OdpowiedzUsuńPozdrowił mame, zapewnił, że już w tej sekundzie idą na autobus, i uśmiechnął się szeroko do Olusia.
- Załatwione, jedziemy do mame i tate, na falafele, wino i pusty śmiech z intelektualnej miernoty mojego kuzyna, który jest tak głupi, że nawet w jidysz nie ma odpowiedniej metafory, żeby to określić - stwierdził i skierował Godlewskiego w najbliższą przecznicę. Tłum rozrzedził się jeszcze bardziej, co Grynsztajn przyjął z wielką radością. Duże zagęszczenie ludności nie było odpowiednikiem biernego seksu oralnego pośród zjawisk społecznych, o czym Abram przekonał się podczas ataku paniki na krakowskim rynku. Niby żadna hańba, ale na myśl o tym, że niemiecko-szwajcarska hybryda wycieczkowa wyprowadziła go na manowce zdrowia psychicznego czuł wyraźny skurcz żołądka. - Ostrzegam, że mame weźmie cię za mojego narzeczonego, ale wystarczy, że zaprzeczysz. Jakieś sto trzynaście razy.
[Aż bym zaproponowała jakiś wątek, ale niezbyt mam pomysł na to, jak któraś z moich postaci mogłaby się z nim poznać.. :<]
OdpowiedzUsuń[Wypadało mieć wątek z panem od francuskiego, ale musisz mi powiedzieć czy mam szykować dla Ciebie pomysły typowo szkolne czy wychodzimy poza nią?]
OdpowiedzUsuńFelicja
[Nie wiem czy to ten rodzaj pochłonięcia, z którego czuje się satysfakcję i aż żal się odrywać czy wręcz przeciwnie.
OdpowiedzUsuńTak to może być interesujący wątek. Wstępnie zakładam, że skoro z Olka taki trochę luzak to mógłby nie wziąć sobie do siebie tego, że uczennica mówi mu po imieniu? Łammy schemat nauczyciel-uczeń tuż po zajęciach, bo pewnie Felka nawet, by go lubiła, skoro się pan profesor nie czepia. Zacznę nam coś. Dzisiaj może, jeśli mi się nie uda to do czwartku powinno wskoczyć zaczęcie.]
Felicja
[Dziękuję za powitanie!
OdpowiedzUsuńWątek z Olkiem jak najbardziej, jednak masz jakiś pomysł? Zwykłe spotkanie w pokoju nauczycielskim? Olek zdaje się lubić swoich uczniów i pewnie jest oddany pracy, więc możliwe jest, że przebywa w szkole po godzinach? Gabrysia z pewnością, więc mogliby na siebie wpaść właśnie wtedy. Choć pracuje ona w tym liceum od czterech lat, z personelem się za bardzo nie zna, ale nie miałabym osobiście nic przeciwko temu, by to się powoli zaczęło zmieniać ;)]
[Oczywiście, jak najbardziej! :) Gdy zaczniemy, powoli się nam dalsza tematyka rozkręci ;)
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie zacząć]
Gdyby ktoś oskarżył ją o bycie pracoholiczką, Gabrysia w żaden sposób nie próbowałaby zaprzeczyć. Tym właśnie była i nie widziała bynajmniej najmniejszego powodu do wstydu. Zakończywszy szybką rozmowę z bratem, który, jak zawsze, postanowił przedzwonić do rodziców tylko po to, by się z nimi pokłócić; Gabrysia wzięła się za dalsze ocenianie wczorajszych sprawdzianów. Musiała przyznać, że krakowscy uczniowie radzili sobie całkiem nieźle, pomimo mniejszych lub większych błędów gramatycznych. Z drugiej jednakże strony część z nich uczyła się angielskiego od stosunkowo niedawna, a przynajmniej na tak zaawansowanym poziomie, by rozumieć prowadzone w nim przez nią poszczególne przedmioty.
Starając się ignorować niewygodne krzesła w pokoju nauczycielskim, piła kolejną z rzędu kawę, chcąc jak najsprawniej wytłumaczyć każdemu z uczniów, co zrobił niepoprawnie. Miała przed sobą jeszcze do przygotowania jutrzejsze zajęcia na kółko muzyczne. Niestety, jak dotąd, brakowało jej weny twórczej na wymyślenie czegoś, co mogłoby dodatkowo zainteresować uczniów.
Zatracona w pracy nawet nie usłyszała otwieranych drzwi i dopiero dźwięk przesuwanego z jej pobliżu krzesła, oderwał ją od zajęć.
- Och - powiedziała jakże elokwentnie, gdy jej wzrok zatrzymał się na jednym z nauczycieli. Była pewna, że mężczyzna uczył francuskiego, za nic jednak, nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. - Dobry wieczór - dodała po chwili, dostrzegając przez okno, że na zewnątrz było już zupełnie ciemno.
[Mam nadzieję, że może być :]]
Nie spodziewała się, że siedzenie na zajęciach bez urywania sobie pewnych lekcji mogą być takie… nużące? To zdecydowanie nie było zmęczenie zdobywaną wiedzą, tylko tkwieniem w miejscu i w ciągle w tych samych salach. To okazywało się w sumie najgorsze – ta bierność nie działała na nią zbyt dobrze. Kto w ogóle wstawia polski na ostatnie godziny? Zawsze podchodziła z nietypowym humorem, za co często spotykała się z nieprzychylnym spojrzeniem przedmiotowca, kiedy interpretację wielce poważnego wiersza przedstawiała w formie jednego wielkiego żartu. Klasa się śmiała, ale najwyraźniej belfer nie podzielał jej poczucia humoru. Cóż – bywa. Co jakiś czas notorycznie zerkała na wskazówkę, która jak na złość zdawała się tkwić stale w tym samym miejscu. Nauczyciel był zaabsorbowany omawianiem którejś lektury z rzędu, której treści i tak pamiętać zbytnio nie chciała. Przeniosła spojrzenie na widok za oknem. Ciemne chmury spowiły niebo, a gałęzie drzew na dobre pokryły się czerwonymi lub pomarańczowymi liśćmi, które w zdecydowanej większości pokrywały już teren placówki.
OdpowiedzUsuńKiedy ostatnie zajęcia nareszcie się zakończyły, obwieszczając dzwonkiem koniec tej męczarni. Skierowała się niemalże od razu do internatu, gdzie w swoim pokoju zostawiła torbę z książkami. Jej współlokatorki jeszcze nie było, a Felicja nie zamierzała tkwić pośród tych czterech ścianach. Gdyby mieszkała jeszcze z rodzicami jej matka mogłaby pochwalić jej postawę – wybierała w końcu wyjście na zewnątrz niż zamykanie się w jednym pomieszczeniu. Pani Dąbrowska nie brała jednak pod uwagę, że jej córka nie potrzebuje do szczęścia świeżego powietrza, które zazwyczaj wymieniała na chwilę z papierosem. Bilbordy i reklamy krzyczące, ba!, nawet same paczki fajek krzyczały, że to szkodliwe dla zdrowia. Felicja jednak nie wydawała się tym w żaden sposób zaniepokojona.
Wbrew pozorom za dworze nie było aż tak zimno, jak na początek listopada. Raz na jakiś czas mocniej zawiał chłodny wiatr, ale poza tym stanie na zewnątrz ze skórzaną kurtką na ramionach było po prostu… znośne. Wydawało się, że wszyscy opuścili już budynek, w którym Dąbrowska będzie musiała się męczyć jeszcze dwa lata. Nie wiedziała jak bardzo się w tych swoich obliczeniach pomyli. Jasnowłosa oparła się o ścianę, obserwując ludzi, idących ulicą. Jedną rękę zgięła, trzymając między palcami miętowego papierosa, a drugą opierając w miejscu zgięcia łokcia. Jej uwagę wyostrzył dźwięk zamykanych się drzwi, ale nie ruszyła się nawet z miejsca. Uśmiechnęła się lekko, robiąc tym samym dobrą minę do złej gry na widok swojego nauczyciela od francuskiego. Był chyba jedynym belfrem w całej tej szkole, który przymykał oko na jej ucieczki z lekcji i nie próbował wyciągać z tego jakichkolwiek konsekwencji. Plus Dąbrowska chyba go polubiła. Wpadłam, w głowie przemknęła jej tylko ta jedna myśl.
– Och, miło cię widzieć, Aleksandrze – przechyliła nieco głowę w bok, ponownie zaciągając się papierosem. Wielu mogłoby to uznać za wyjątkowo bezczelne zachowanie, ale Felicja nie zamierzała za to przepraszać, choć nie wydawało jej się, aby musiała. – Wpadłam w tarapaty i zaprowadzisz mnie do dyrektora? Dobrze zgadłam? – dodała, wypuszczając dym ustami. Nie wyglądała na zbyt zachwyconą taką myślą.
[Brzmi jak całkiem wybuchowa mieszanka ;)
Może nie będzie tak od razu rzucała zrobieniami, ale po imieniu może sobie pozwolić :D]
Felicja
[Cześć :)]
OdpowiedzUsuńSłysząc słowa mężczyzny, przez moment nie zareagowała w żaden sposób, nie spuściwszy z niego jednak ani na moment wzroku. W relacjach z uczniami przenigdy nie najmniejszego problemu, nawet jeśli niemalże zawsze zawód nauczyciela wiązał się z przemawianiem przed całą klasą. Być może była to sprawka podświadomości i jej wiedza, że Gabriella wykonuje swoją pracę, ucząc młodych ludzi niezbędnych dla ich dalszej edukacji rzeczy. W relacjach prywatnych, niestety, nie szło kobiecie już tak gładko. Nie nazwałaby siebie nieśmiałą, choć, może trochę. Gdyby jednak kiedykolwiek naszło ją na psychoanalizę samej siebie, powiedziałaby, że jej problemy w nawiązywaniu relacji z 'dorosłymi', wynikały ze strachu przed słownym zbesztaniem lub wyśmianiem. Tak... Jako dziecko zawsze była nader dojrzała; mówiła w sposób, który dezorientował jej rówieśników, denerwował lub bawił dorosłych i z pewnością nie pomagał jej w nawiązywaniu przyjaźni. Dodawszy do tego fakt, iż była szczera do bólu, nawet jak na dziecko, i przyszłe problemy miała jak w banku.
- Lubię tutejszą atmosferę - powiedziała w końcu, spuszczając wzrok i kończąc swoją kawę. - Wciągu dnia panuje w szkole niesamowity harmider, ale po godzinach można się tutaj skupić jak mało gdzie w tym mieście - dodała, odsuwając od siebie jeszcze nie do końca sprawdzone sprawdziany i przejeżdżając energicznie dłonią po twarzy. Chyba była już jednak trochę zmęczona. Nic dziwnego, sen nigdy nie był mocną stroną Gabrielli. Zresztą, i tak nie miała co liczyć na odpoczynek w najbliższych godzinach. - Mogę być jednak zmuszona wybrać się na Rynek Główny i spróbować poszukać inspiracji na jutrzejsze kółko muzyczne. Na nie pewnie i coś wymyślę, ale na kolejne... - sama nie wiedziała co ją naszło; nawet nie znała tego mężczyzny, tyle, co z widzenia. Najwyraźniej był to jednak skutek uboczny niewyspania. - Przepraszam, z pewnością odciągam pana od pracy. Proszę udawać, że nic pan nie słyszał - zakończyła, czując jak jej policzki czerwienią się ze wstydu.
Gabriella sypiała niewiele odkąd tylko pamięta. Z drugiej strony, była raczej nadpobudliwym dzieckiem, co zapewne tylko pogarszało sprawę. Z biegiem lat z kolei, jej organizm najwyraźniej przywykł do kilkunastu, jeżeli miała szczęście, kilkudziesięciu godzin snu w tygodniu.
OdpowiedzUsuńZ początku nie była pewna jak zareagować na słowa mężczyzny. Propozycja przez niego przedstawiona wydawała się jej bardzo ciekawa. Mimo że organizowanie dodatkowych zajęć dla uczniów nie było dla niej niczym nowym, za co wydawali się ją raczej lubić, o tyle współpraca z innymi nauczycielami była już czymś zupełnie innym. Dotychczas lepiej znała jedynie doktora Grynsztajna i z nim luźniej rozmawiała, acz słysząc ostatnie słowa siedzącego obok niej nauczyciela, niemalże się uśmiechnęła. Jej brat zawsze powtarzał Gabrysi, że ma śliczny uśmiech i powinna się częściej uśmiechać. Trudno było jednak się jej wyzbyć pielęgnowanych przez lata nawyków. Sebastian pod tym względem był zupełnie inny od swojej siostry.
- Proszę mi wierzyć, nie jest pan natarczywy - zapewniła mężczyznę, unosząc lekko kąciki ust. Przedstawiona przez niego historia naprawdę ją rozbawiła. - Jestem pewna, że musiało to być dla pana bardzo traumatyczne doświadczenie - dodała zupełnie serio, a przynajmniej tak się wydawało. Pokerowa twarz zawsze opłacała się w chwilach, gdy się z kimś droczyła. - Co pana propozycji, kawa jak najbardziej tak. Obawiam się jednak, że mogę pana odstraszyć ilością, w której ją spożywam - kontynuowała, przyglądając się wciąż nieco speszonemu mężczyźnie. - A konkurs piosenki francuskiej to wspaniały pomysł. Uczniowie będą mogli się zarówno zabawić, jak i podszkolić swoje umiejętności językowe. I doprawdy nie ma nic złego w promowaniu swojego przedmiotu. Właściwie, może to nam pomóc zachęcić więcej uczniów do studiowania francuskiego - jej słowa były jak najbardziej szczere. Nawet jeśli nie była zbyt wylewna w okazywaniu entuzjazmu propozycją nauczyciela, pomysł jej odpowiadał. Co więcej, już przygotowywała w głowie organizację tego wydarzenia. W pewnym momencie przypomniała sobie bardzo istotną rzecz i mimowolnie znowu się zaczerwieniła. - Mam nadzieję, że zbytnio pana nie urażę, jednak... - och!, owijanie w bawełnę i tak jej nic tutaj nie pomoże - Cóż, nie mogę sobie przypomnieć jak się pan nazywa - zakończyła, przygryzając lekko dolną wargę. Sebastian powinien być z niej dumny; jak dotąd rozmawiała normalnie, bez najmniejszego zająknięcia. I nawet udało się jej jeszcze nikogo nie urazić.
Specyficzne poczucie humoru nigdy jej w ludziach nie przeszkadzało. Przeciwnie, uważała to za spory atut. Być może wiązało się to z faktem, że wychowywała się w Finlandii, wśród narodu, który rzadko kiedy był rozumiany przez inne państwa. I nie chodziło tutaj bynajmniej o specyficzny język, ale fińską mentalności i poczucie humoru.
OdpowiedzUsuńCzy Aleksander z nią flirtował? Nie, zapewne był po prostu uprzejmy. Choć dziewicą z pewnością od dawna nie była, w związkach nie miała zbytniego doświadczenia. Ba!, nawet w bliższych, przyjacielskich relacjach daleko było jej do eksperta. Najwyraźniej większość ludzi przerażał fakt, że nie obchodziła jej ich płeć, wiek, czy co lubią nosić. Być może była, po prostu, zbyt szczera w tej kwestii? Szkoda tylko, że ci, którym najbardziej ufała rzadko kiedy podzielali tenże sentyment. Takk... Złamane serce bolało niezmiernie mocno i długo. Zatraciła się na moment we wspomnieniach o pewnym szatynie; pomimo upływu lat wciąż jak najbardziej żywe. Z letargu myśli wyrwała ją dzwoniąca komórka kolegi po fachu. Ach, niechciana rozmowa; znała ten ból.
- Skoro już zaprasza mnie pan na kawę, pozbądźmy się zbędnych formalności, proszę - zaproponowała, wstając z krzesła i wyciągając do mężczyzny rękę, po tym jak ten odrzucił połączenie. - Gabriella Sowa, ale mów mi Gabrysia. Z chęcią wyrwę się na chwilę z tych murów i poznam jakiejś nowe miejsce - chociaż mieszkała w Krakowie od czterech nie znała tego miasta tak dobrze, jakby tego chciała. Chęć poznawania nowych rzeczy nigdy nie była jej jednak nie przerażała. Wręcz przeciwnie. Pozbierawszy sprawnie swoje rzeczy, wyrzuciła do śmieci papierowy kubek po kawie i spojrzała ponownie na Aleksandra. - Gotowy? - nim jednak ten zdążył w jakikolwiek sposób odpowiedzieć, ponownie rozdzwoniła się jego komórka - Mogę zaczekać na zewnątrz, żaden kłopot - zapewniła go, w myślach przeklinając samą siebie za noszenie sportowego obuwia. Pomimo że niski wzrost nie był dla Gabrysi problemem, ciągłe spoglądanie w górę na ludzi bywało irytujące.
Pomiędzy pytaniem o udawanie-jednak-pary a zapewnienie, że to tylko taki żarcik-kosmonaucik, Abram zdążył skrzywić się w najbardziej paskudny znany ludzkości sposób i wyhodować sobie pięciometrową szyję - rodem z leciwego już nieco mema – żeby móc spojrzeć na Oleczka z ukosa i wyrazić tym więcej niż tysiąc słów.
OdpowiedzUsuńWłaśnie, Rafaello. Rafaello było ciężkim tematem, ponieważ Grynsztajn mógłby je jeść na wszystkie pięć posiłków dziennie, najlepiej z najbardziej niekoszernym ze wszystkich bekonów, ale to oznaczałoby śmierć rzeźby i dyktaturę masy. Sprawy nie ułatwiała babcia Grynsztajnowa, która z braku lepszego zajęcia zajmowała się przede wszystkim dogadzaniem swoim wnukom i wnukom swojej siostry. To oznaczało dużą paczkę Rafaello dwa razy w tygodniu i płacz nie tylko podczas dnia nóg, ale i każdego innego dnia na siłce. W Abramie żyła po prostu bardzo łakoma świnka, która pragnęła w życiu jedynie bekonu i słodyczy, tocząc przy okazji śmiertelną bitwę z fit-lemingohipsterem. Współczesne problemy dietetyczno-tożsamościowe w pełnej krasie, proszę państwa.
- Na jedwabne skarpetki rabina, przerażasz mnie – stwierdził z i tak już wypowiedzianym przerażeniem. Nawet hipotetyczne udawanie partnera Olusia, lub też świadomość, że to Oluś miałby kiedykolwiek udawać Abramowego partnera, brzmiało raczej jak zapowiedź męki piekielnej, niż jakieś zabawowe śmieszki-heheszki.
Aż mu się z tego wszystkiego przypomniało liceum, kiedy to takie pomysły, w wersji hetero, miewał regularnie, zupełnie nie ogarniając swojego zainteresowania kolegami z klasy. I rozczarowania, kiedy okazywali się być zainteresowani koleżankami z klasy. Traumy z ogólniaka takie ogromne. Huehuehue, nie.
- Moja rodzina? Po polsku? Mówimy jedynie po hebrajsku – rzucił z bardzo niewiarygodnym oburzeniem. – Ja pierdolę, od tego suchara zaschło mi w gardle. Ale – kontynuował – to nie zmienia faktu, że wszyscy umieją w polski, więc nie musisz się martwić. Znając tę ferajnę, to będziesz miał większy problem z tym, żeby się kiedyś w końcu zamknęli, niż z dogadaniem się jako takim.
Abram prowadził Oleczka dalej w kierunku przystanku autobusowego. Godlewski zdawał się coraz lepiej znosić upał, co można było wnieść po trochę miej buraczanym odcieniu skóry na policzkach. Bardzo dobrze, sandały robiły swoje. Abram nie był pewny, czy wybór akurat sandałów nie wynikał przypadkiem z tego, że wszystkie inne buty zostały przynajmniej w jakiejś części pogryzione i dokładnie przeżute przez Gastona.